W czasie pobytu w Panamie przez zaledwie 10 dni zrobilismy tyle zdjec, ze po powrocie polowe z nich musialam usunac. Po pierwsze, niektore byly tak kiepskie, ze nie warto bylo zasmiecac nimi komputera, po drugie, na co komu ich tyle, skoro i tak wszystko co najwazniejsze zostaje w glowie?
W zwiazku z tym, ze ciagle mam tych zdjec bardzo duzo(ponad 350), a nie chcialam Was nimi zameczyc, porobilam tematyczne kolaze. Mam nadzieje, ze Wam sie spodobaja.
Na poczatek rada dla kazdego kto planuje jakis lot w niedalekiej przyszlosci: Nie ogladajcie przypadkiem filmu o katastrofie lotniczej na dzien przed odlotem Waszego samolotu. Tak jak uwielbiam latac, tak tym razem wyobraznia zrobila swoje i zmoczylam koszulke raz przy starcie, potem przy turbulencjach, nastepnie przy ladowaniu! Trzeba byc mna zeby popelnic taka glupote!
... a co do samego wyjazdu... Nie bede chyba oryginalna piszac, ze bylo cudownie. Co prawda myslelismy z mezem, ze bede musiala caly pobyt przelezec w hotelowym pokoju ogladajac telewizje, ale na szczescie wszystko skonczylo sie dobrze. Otoz, pierwszego dnia na spotkaniu organizacyjnym, ktore odbylo sie wczesnym rankiem, zemdlalam. Bylam jeszcze nieco zmeczona lotem, zatrzymala sie we mnie woda, ale to nie z powodu ciazy, po prostu wiekszosci ludzi po takiej podrozy dzieja sie takie rewelacje, a poza tym, bylam jeszcze bez sniadania i to chyba spadek cukru plus temperatura(od ktorej odwyklam) spowodowaly, ze na chwile zerwala mi sie lacznasc ze swiatem rzeczywistym. Tylko nie mowcie o tym nikomu! Wraz z momentem kiedy pochlonelam w bufecie jajecznice na boczku, podgryzajac dojrzlalymi w sloncu pomidorami i zapilam dwiema szklankami soku dopiero co wycisnietego z tropikalnych owocow, energia mi wrocila. No dobra, przyznaje sie. Zemdlalam z wrazenia. Hihihi!
Nasz osrodek byl przepiekny i... ogromny. 850 pokoi porozmieszcznych w kameralnych budynkach rozciagnietych wzdluz plazy. Trafil nam sie pokoj z widokiem na wode i co prawda, nie byl on przy samej plazy (ale na wzgorzu), ale tak naprawde chyba tylko idiota siedzialby w hotelowym pokoju jesli wokol tyle rzeczy do obejrzenia.
Temperatura na co dzien wynosila jakies 32-34 st C, ale w sloncu bylo ponad 40 st C, co sprawilo ze podczas godzin tzw. szczytu staralam sie unikac smarzenia w sloncu. Zazwyczaj ten czas spedzalismy w basenie, lub zacienionych ogrodkach wodnych, ja popijajac soczki i zjadajac owocowe sorbety, a moj maz smakujac lokalnego piwka. Tak czy siak, mimo filtru przeciwslonecznego (o faktorze 110!) nakladanego srednio co 2-3 godziny "zesmalilam" sobie skore na stopach, ramionach i nosie. Nie wiem jakim cudem, ale opalilam tez nieco brzuszek, mimo tego, ze caly czas go zakrywalam.
Jak widzicie na zdjeciach, pierwsze dni uplynely nam na spacerach, plywaniu w basenach, wieczorach spedzonych w restauracjach z lokalnym jedzeniem, ogladaniu przedstawien jakie organizowane sa dla rezydentow hotelu, a nastepnie lezakowaniu nad oceanem do poznej nocy i wsluchwaniu sie w szum wody. Odpoczynek pelna geba!
Jednak ilez mozna odpoczywac! Kiedy tylko naladowalismy swoje baterie sloneczne, wybralismy sie na wycieczke do lasu deszczowego. W zwiazku z tym, ze lasy te sa bardzo niebezpieczne ze wzgledu na zyjaca w nich zwierzyne, wycieczka odbyla sie pod okiem obeznanego z tropikalnymi warunkami przewodnika (zwisajacy na lianie Giovani). W lesie mozna bylo dojrzec wiele gatunkow dzikiej zwierzyny poczynajac od zabek, motylkow, poprzez iguany (jaszczurki, ba! jaszczury!), weze, mrowkojady, a na malpach i krokodylach konczac. Oprocz tego zafascynowana bylam roslinnoscia (kwiatami, drzewami, lesnymi owocami i smiercionosnymi(!) lianami). I zapach! Zapach dzungli jest nie do opisania. Z powodu wysokiej temperatury, zwierzyna pokazywala sie niechetnie i choc czasem mozliwe jest zobaczenie calego stada malp, to my zobaczylismy tylko jedna malpke Kapucynke, ktora na widok naszej wycieczki "zdebiala" i tak pozostala w bezruchu az do momentu kiedy nie zniknelismy z pola jej widzenia. Czy wiedzialyscie, ze do malpek Kapucynek nie mozna sie usmiechac? Na widok wyszczerzonych zebow, malpki zwyczajnie atakuja, drapia i szarpia za "siersc" myslac, ze wrog szczerzy do nich kly.
Po wycienczajacym spacerze po dzungli, wyladowalismy w restauracji osadzonej na brzegu jeziora Gatun, gdzie co godzina na taras wychodzil czlowiek z wielka misa kuchennych resztek i karmil podplywajace do brzegu krokodyle. Jezioro Gatun jest zwane takze "Jeziorem Krokodyli" ze wzgledu na liczbe ich wystepowania. Jednak ataki krokodyli na ludzi sa bardzo rzadkim zjawiskiem, a to dlatego, ze maja one tyle ryb w wodzie, ze sa zbyt leniwe zeby uganiac sie za ludzmi. W zwiazku z tym, ze akurat tamtego dnia odbywala sie w tej restauracji jakas bardzo wazna kolacja, przy ktorej zasiadaly jakies wazne osobistosci z rzadu, nie pozwolono nam zrobic zdjec. No, ale jesli ktos czuje niedosyt, zapraszam do google.
Po nastepnych dwoch dniach odpoczynku, znow zapragnelismy przezyc cos niecodziennego wiec ja "wbilam" sie w zwiewna sukienke, moj maz w wygodne buty i na wlasna reke wyruszylismy w poszukiwaniu przygody do miasteczka (oddalonego 60km od naszego osrodka) o wdziecznej nazwie Penonome. Postanowilismy dojechac tam transportem miejskim, ktory okazal sie byc ciasnym busikiem bez pasow bezpieczenstwa, bez klimatyzacji, z miejscami dla 9 osob, a w efekcie, wlacznie z kierowca i "ochroniarzem" o twarzy boksera, bylo nas tam 19 osob! Ja, moj slubny i reszta to zbieranina pasazerow z okolicznych wiosek. Wsrod tych wszystkich ludzi ze skora w kolorze "tropical brown" czulam sie jak "biala nadeta arystokratka". W zadnym przypadku, ja nie bylam nadeta, ale chyba nieco przestraszona. Zwlaszcza kiedy przy predkosci 100km/h tym wypchanym po brzegi autkiem wchodzilismy w zakret. Bialosc mojej skory podkreslala dodatkowo biala wyszywana sukienka, ktora byla najmniej odpowiednim wyborem na taka wyprawe! No i slomkowy kapelusz! To sie wystroilam, phi!
Moj hiszpanski (mojego meza takze) pozostawia wiele do zyczenia... Wlasciwie wszystko zamyka sie w zaledwie kilku slowach: ola, senior albo seniora, gracias ewentualnie muchas gracias, cerveza i donde/de donde. Takze... bardzo ciezko nam bylo zapytac jak do hotelu pozniej wrocic, a wsrod lokalnych ludzi znalezc kogos, kto mowi po angielsku to nie lada zadanie. Takze na zapytanie mojego meza brzmiace mniej-wiecej: "De donde bus to Decameron?" uslyszelismy tylko "ok, ok!" i ujrzelismy wyszczerbiony usmiech i wystawiony w nasza strone kcikuk "ochroniarza". Moj maz wynagrodzil go napiwkiem o wysokosci 4 dolarow, zeby mogl sie podzielic z kierowca.
Miasteczko okazalo sie bardzo (hmmm) szare, brudne i male, a takze bardzo zatloczone, wiec nie spedzilismy w nim wiele czasu, maksymalnie dwie godziny. Pospacerowalismy, zrobilismy kilka zdjec, zakupilismy dwie butelki wody i w piekarni najlepsze rogaliki z dzemem jakie jadlam kiedykolwiek i wyruszylismy w poszukiwaniu jakiegos autobusu do domu. Zblizajac sie do punktu jaki wskazal nam sprzedawca pamiatek, zauwazylismy, ze przyjazny "ochroniarz" juz tam na nas czeka. Wyglada na to... ze razem z kierowca czaili sie na nasz powrot. I dopiero po powrocie do osrodka dowiedzielismy sie dlaczego. Otoz, ze zwyklego pasazera sciaga sie 50 centow za przejazd, natomiast z turysty 2 dolary. Za przejazd za dwie osoby zaplacilismy wiec 4 dolary plus dalismy kolejne 4 napiwku. To tak jakby autobusem jechalo 4 turystow, a bylo nas dwojka(no trojka, ale trzecie sie nie liczy jeszcze). Po takim napiwku kierowca i "ochroniarz" najzwyczajniej w swiecie liczyli na wiecej wiec krecili sie po miescie wygladajac nas i dajac nam ochrone na jaka zasluzylismy. Przy wysiadaniu z busika, moj maz znow wreczyl "chlopakom" napiwek (tym razem 6 dolarow) na co oni radosnie pomachali nam na pozegnainie i wyruszyli na poszukiwanie kolejnych chetnych na wycieczke turystow(czyt. frajerow zadnych przygody).
Dwa dni przed wyjazdem odwiedzilismy stolice, a w niej stare miasto...
...i te nowa jej czesc i to wrecz szokujace ile skarajnosci mozna zobaczyc przenoszac sie z jednej strony na druga. Po jednej stronie skrajne ubostwo, brudne dzielnice robotnicze, slamsy, a po drugiej budynki, w ktore inwestuje sie miliony dolarow i komercyjny przepych. Sklepy Prada, Gucci, Moshino na kazdym rogu, przepiekne restauracje, drapacze chmur, hotele, banki, krazace wokol nich Ferrari, Maserati i Bentley-e prowadzone przez kamerdynerow zarabiajacych na tym marne grosiny. Panama dopiero co wyrwala sie spod wladz Stanow Zjednoczonych i wiele jeszcze lat minie, az podniesie sie ekonomicznie. Mimo ze maja wszystko to co my, dla niektorych ciagle sa to jeszcze "zakazane owoce". A te wszystkie piekne i nowoczesne budowle to nic innego jak inwestycje zagranicznych bogaczy chcacych pomnozyc swoje "krocia".
Oczywiscie czym bylby wyjazd do Panamy bez zobaczenia Kanalu Panamskiego, o ktorym mowiono nam na lekcjach geografii? No wiec bylam, widzialam, ale nie czuje sie tym faktem poruszona. Moze moj maz byl bardziej podniecony niz ja... Te barki, lodzie, techniczne zagadnienia zwiazane z samym kanalem, liczby, statystyki. Eeeee tam! Ja wole malpy!
I tak wszystko co dobre, szybko sie konczy. Przyszlo nam spakowac manele i wracac do deszczowego Vancouver. Nie bede ukrywac, ze na lotnisku ogarnal mnie niezmierny smutek, ale ... wiem, ze jeszcze nie jedna wyprawa przed nami. Po wyjezdzie zostalo nam mnostwo niezapomnianych wspomnien i choc do samego posta podeszlam w sposob dosc "techniczny" to dla nas byla to bardziej "emocjonalna" rozrywka.
Tym najwytrwalszym, ktorzy osiagneli ten moment czytania, dziekuje za uwage i zapraszam na kolejny wpis, tym razem kosmetyczny. Pokaze Wam co kupilam sobie na otarcie lez!