piątek, 22 marca 2013

"Odgrzewany kotlet" czyli wygrana od Sroczki.

 
 
 
Ktora z nas nie brala udzialu w blogowych rozdaniach? Chyba nie ma takiej. A ktora nic do tej pory nie wygrala? Chyba takich wsrod blogerek jest wiele i do niedawna jeszcze, ja bylam jedna z Was. Ale... moja ostatnie osiagniecie jest dowodem na to, ze warto probowac. Otoz, wygralam nagrode w konkursie noworocznym u Sroczki z bloga "Co sroce w oko wpadnie..." !
 
To taki troche "odgrzewany kotlet" bo nagroda doszla do mnie juz ponad 3 tygodnie temu, ale jakos nie bylo sposobnosci, aby sie sie nia pochwalic. Tak w ogole, to moglabym ten post zatytulowac "Byla sobie czekolada i byly sobie zelki", ale wtedy nikt nie wiedzialby o co chodzi. Oprocz tego, ze Sroczka przeslala mi nagrode glowna to dorzucila do niej super bonus w postaci czekolady jakiej w Kanadzie nie ma nigdzie, zelkow i mini produktow, co sprawilo, ze bardzo szybko zapomnialam o incydencie powrotu paczki do Nadawczyni. Tak, tak... jakims cudem adres sie rozmyl na kopercie. Choc wlasciwie ja jestem z tych dziwadel, ktorym czekanie sprawia przyjemnosc.
 
Tadaaam! Oto jej zawartosc:
 
 
Wiem, wiem. Slinka Wam pewnie leci na te produkty. W paczuszce znalazlam: wisniowo-migdalowy zel pod prysznic Balea, balsam do ciala z olejkiem z migdalow, na ktory niestety moj osobisty maz ma uczulenie i jak tylko sie nim posmaruje i jestem gdzies w poblizu to zaczyna kichac. Dlatego stosuje tylko rano kiedy otulam zapach ubraniami.
 
 
Balsam do ust Balea, ktorego jeszcze nie otworzylam, bo mam narazie kilka, ktore chce "skonczyc", mini szampon dodajacy objetosci wlosom i mini energizujacy zel pod prysznic.
 
 
 Nastepnie moi ulubiency czyli olejek migdalowo-herbaciany z Alverde i odzywka do wlosow tej samej firmy. Dodam, ze olejek byl moim cichym marzeniem. Uwielbiam olejki tej marki! Mam juz 4 w tym jeden na wykonczeniu!
 
 
Dwie maseczki kolagenowe z... ptasiego gniazda. Hmmm?
 
 
Obecny mieszkaniec mojej torebki czyli kremik do rak o zapachu wanilii i toffie. Mniaaam!
 
 
Oraz produkty P2, eyeliner- mial byc wodoodporny, ale z moich oczu zawsze wszystko splywa, puder wykanczajacy wyrownujacy koloryt cery(bardzo lubie uzywac w dni kiedy nie nakladam makijazu), baza pod cienie- dodam, ze calkiem niezla jak na jej cene i jasnobezowa kredka z Essence.
 
 
I produkty, ktore uratowaly mi zycie bo gdyby Sroczka nie zawarla ich w paczuszce, zel pod prysznic, balsam, olejek, krem do rak i balsam do ust zostalyby przeze mnie skonsumowanie w trybie natychmiastowym.
 
 
   Wiec jesli czasem zastanawiacie sie gdzie sie podziewam i co sie u mnie dzieje to oswiadczam iz w przerwach miedzy codziennymi obowiazkami, myje sie, smaruje, nacieram, szoruje, maluje i czesto zagladam do lusterka!
 
Tyle razy skakalam z bloga na blog i zazdroscilam Wam tych niemieckich produktow, a teraz mam i ja! Przy okazji zachecam do zajrzenia na blog Sroczki . To blogspotowe, recenzyjne kompedium wiedzy pelne uwag na temat kosmetykow tych tanszych i tych czasem prawie dla nas niedostepnych.  Moze wkrotce tez zalapiecie sie na jakis konkurs u niej ;)
 
A Tobie Marzenko, jesli mnie czytasz jeszcze raz DZIEKUJE!
 
Ps. Po dostaniu paczki zrobilam sobie straszne kuku bo odlozylam zrobienie zdjec "na pozniej" i przez to musialam czekac, az tydzien z otworzeniem niektorych produktow. To byl koszmar!

sobota, 9 marca 2013

L'OCCITANE- pierwsze starcie.

 
 
Pewnego razu bedac w jednym z centrow handlowych jakims dziwnym sposobem znalazlam sie w firmowym sklepie L'Occitane. Bylam zdumiona jego wystrojem, pieknymi opakowaniami produktow, cenami, ubiorem pracownikow, sama marka tez(bo lubie francuskie produkty), tymbardziej, ze widywalam ja na blogach tu i owdzie. Chwytajac "pierwszy-lepszy" kremik z polki reka mi zadrzala. Co?! $48 za jakis tam krem do ciala? Wysmarowalam nim dlonie i doszlam do wniosku, ze jest dla mnie za tlusty i pachne zbyt ziolowo. Powachalam jeszcze kilka specyfikow i trafilam na balsam do ciala, ktorego zapach bardzo pozytywnie mi sie kojarzyl i juz chcialam go kupic, ale doszlam do wniosku, ze mam w domu jeszcze 3 inne, a poza tym cena $34 przemowila do mojego rozsadku i odstawilam go na polke.
 
Wracajac z Panamy trafilam na stoisko marki L'Occitane w sklepie bezclowym na lotnisku. Moja uwage przykul zestaw mini produktow, zawierajacy miedzy innymi balsamik, ktory chcialam miec. Dlugo sie nie zastanawiajac, chwycilam pudeleczko w cenie $30 oraz do kompletu dobralam sobie oslawione 100% maselko shea w mini wersji za kolejne $8. W akcie rozpaczy przeciagnelam karte kredytowa, po czym z ciagle smutna(ale juz nie tak smutna) mina pomaszerowalam do swojej bramki.
 
 

A wiec zestaw zawieral: lekki balsam do ciala z wyciagiem z Verbeny(tak, to ten balsam), zel pod prysznic tej samej wersji.


Nastepnie: regenerujacy szampon do wlosow suchych i zniszczonych z olejkami oraz odzywke z tej samej serii.

 
A jako bonus w zestawie byl krem do rak z dodatkiem maselka shea.


No i te maselko...
 
 
No i teraz przejdzmy do sedna sprawy. Na czym polega fenomen marki, nie mam pojecia bo zaden z tych produktow nie podbil mojego serca. Zel pod prysznic, jak to zel, myje, pieni sie, pachnie ladnie, ale jednak nie tak ladnie jak pachnial jeszcze w sklepie. Balsam okazal sie porazka na pelnej linii. Mial nadawac skorze delikatny zapach, a w efekcie przez pierwsze 15 pachnie tak mocno, ze ciezko jest go zniesc, po czym calkowiecie(!) sie ulatnia, nie pozostawiajac po sobie ani uczucia wygladzonej skory, ani uczucia nawilzenia.
 
Szampon placze wlosy jak to zwykle szampon naturalny, odzywka jest niewydajna. Zreszta juz sie skonczyla, szamponu jeszcze mi zostalo na 2 mycia. Krem do rak, no coz... Tak samo jak w przypadku reszty produktow. Tubka ciekawa, a w tubce krem jakich "milijony" na drogeryjnych polkach. Co ciekawe, za pelen rozmiar tego cuda trzeba zaplacic $30, a moj ulubiony i 10 razy lepszy kosztuje zaledwie $6.
 
Jedynie na temat maselka moge powiedziec cos dobrego, a mianowicie to, ze dzieki niemu szybko pozbylam sie suchych skorek na nosie, ktore byly efektem jego spalenia w sloncu. Spodziewalam sie tez, ze maselko te bedzie bardziej kremowe, a poki co nie da sie w nie palca wcisnac, nabierajac je z tej mini puszeczki ma sie wrazenie, ze sie jezdzi suchym palcem po suchej kostce mydla. Moze to ma tak dzialac, jednak ja lubie sobie od czasu do czasu umoczyc w czyms paluch. Przyda sie, ale nie bedzie to moj KWC.
 
I tak oto mialam okazje przetestowac 5 produktow L'Occitane i zaden z nich nie podbil mojego serca, co sprawilo, ze juz wiecej nie mam potrzeby wchodzic do ich sklepow i macac ich buteleczek, tubek i puzderek. Wyleczylam sie.
 
Zastanawiam sie nad tym gleboko jak bardzo latwo nas omamic, piekna buteleczka, wystrojem sklepu, tzw. imidzem firmy, wszystko to marketing czyli w jezyku potocznym "zwykla sciema". Ta lekcja kosztowala mnie rowne $38. Jakos znioslam te porazke, bywalo ze placilam wiecej...

 
Ciekawa jestem czy mialyscie do czynienia z ta marka... Jakie sa Wasze odczucia? Czy kupilyscie kiedys cos ogolnie chwalonego, a w Waszym przypadku byla to porazka?
 
 

czwartek, 7 marca 2013

Panama w obrazkach




W czasie pobytu w Panamie przez zaledwie 10 dni zrobilismy tyle zdjec, ze po powrocie polowe z nich musialam usunac. Po pierwsze, niektore byly tak kiepskie, ze nie warto bylo zasmiecac nimi komputera, po drugie, na co komu ich tyle, skoro i tak wszystko co najwazniejsze zostaje w glowie?
 
W zwiazku z tym, ze ciagle mam tych zdjec bardzo duzo(ponad 350), a nie chcialam Was  nimi zameczyc, porobilam tematyczne kolaze. Mam nadzieje, ze Wam sie spodobaja.

Na poczatek rada dla kazdego kto planuje jakis lot w niedalekiej przyszlosci: Nie ogladajcie przypadkiem filmu o katastrofie lotniczej na dzien przed odlotem Waszego samolotu. Tak jak uwielbiam latac, tak tym razem wyobraznia zrobila swoje i zmoczylam koszulke raz przy starcie, potem przy turbulencjach, nastepnie przy ladowaniu! Trzeba byc mna zeby popelnic taka glupote!

... a co do samego wyjazdu... Nie bede chyba oryginalna piszac, ze bylo cudownie. Co prawda myslelismy z mezem, ze bede musiala caly pobyt przelezec w hotelowym pokoju ogladajac telewizje, ale na szczescie wszystko skonczylo sie dobrze. Otoz, pierwszego dnia na spotkaniu organizacyjnym, ktore odbylo sie wczesnym rankiem, zemdlalam. Bylam jeszcze nieco zmeczona lotem, zatrzymala sie we mnie woda, ale to nie z powodu ciazy, po prostu wiekszosci ludzi po takiej podrozy dzieja sie takie rewelacje, a poza tym, bylam jeszcze bez sniadania i to chyba spadek cukru plus temperatura(od ktorej odwyklam) spowodowaly, ze na chwile zerwala mi sie lacznasc ze swiatem rzeczywistym. Tylko nie mowcie o tym nikomu! Wraz z momentem kiedy pochlonelam w bufecie jajecznice na boczku, podgryzajac dojrzlalymi w sloncu pomidorami i zapilam dwiema szklankami soku dopiero co wycisnietego z tropikalnych owocow, energia mi wrocila. No dobra, przyznaje sie. Zemdlalam z wrazenia. Hihihi!

Nasz osrodek byl przepiekny i... ogromny. 850 pokoi porozmieszcznych w kameralnych budynkach rozciagnietych wzdluz plazy. Trafil nam sie pokoj z widokiem na wode i co prawda, nie byl on przy samej plazy (ale na wzgorzu), ale tak naprawde chyba tylko idiota siedzialby w hotelowym pokoju jesli wokol tyle rzeczy do obejrzenia.

Temperatura na co dzien wynosila jakies 32-34 st C, ale w sloncu bylo ponad 40 st C, co sprawilo ze podczas godzin tzw. szczytu staralam sie unikac smarzenia w sloncu. Zazwyczaj ten czas spedzalismy w basenie, lub zacienionych ogrodkach wodnych, ja popijajac soczki i zjadajac owocowe sorbety, a moj maz smakujac lokalnego piwka. Tak czy siak, mimo filtru przeciwslonecznego (o faktorze 110!) nakladanego srednio co 2-3 godziny "zesmalilam" sobie skore na stopach, ramionach i nosie. Nie wiem jakim cudem, ale opalilam tez nieco brzuszek, mimo tego, ze caly czas go zakrywalam.  
 
 
 
Jak widzicie na zdjeciach, pierwsze dni uplynely nam na spacerach, plywaniu w basenach, wieczorach spedzonych w restauracjach z lokalnym jedzeniem, ogladaniu przedstawien jakie organizowane sa dla rezydentow hotelu, a nastepnie lezakowaniu nad oceanem do poznej nocy i wsluchwaniu sie w szum wody. Odpoczynek pelna geba!


Jednak ilez mozna odpoczywac! Kiedy tylko naladowalismy swoje baterie sloneczne, wybralismy sie na wycieczke do lasu deszczowego. W zwiazku z tym, ze lasy te sa bardzo niebezpieczne ze wzgledu na zyjaca w nich zwierzyne, wycieczka odbyla sie pod okiem obeznanego z tropikalnymi warunkami przewodnika (zwisajacy na lianie Giovani). W lesie mozna bylo dojrzec wiele gatunkow dzikiej zwierzyny poczynajac od zabek, motylkow, poprzez iguany (jaszczurki, ba! jaszczury!), weze, mrowkojady, a na malpach i krokodylach konczac. Oprocz tego zafascynowana bylam roslinnoscia (kwiatami, drzewami, lesnymi owocami i smiercionosnymi(!) lianami). I zapach! Zapach dzungli jest nie do opisania. Z powodu wysokiej temperatury, zwierzyna pokazywala sie niechetnie i choc czasem mozliwe jest zobaczenie calego stada malp, to my zobaczylismy tylko jedna malpke Kapucynke, ktora na widok naszej wycieczki "zdebiala" i tak pozostala w bezruchu az do momentu kiedy nie zniknelismy z pola jej widzenia. Czy wiedzialyscie, ze do malpek Kapucynek nie mozna sie usmiechac? Na widok wyszczerzonych zebow, malpki zwyczajnie atakuja, drapia i szarpia za "siersc" myslac, ze wrog szczerzy do nich kly.
 
Po wycienczajacym spacerze po dzungli, wyladowalismy w restauracji osadzonej na brzegu jeziora Gatun, gdzie co godzina na taras wychodzil czlowiek z wielka misa kuchennych resztek i karmil podplywajace do brzegu krokodyle. Jezioro Gatun jest zwane takze "Jeziorem Krokodyli" ze wzgledu na liczbe ich wystepowania. Jednak ataki krokodyli na ludzi sa bardzo rzadkim zjawiskiem, a to dlatego, ze maja one tyle ryb w wodzie, ze sa zbyt leniwe zeby uganiac sie za ludzmi. W zwiazku z tym, ze akurat tamtego dnia odbywala sie w tej restauracji jakas bardzo wazna kolacja, przy ktorej zasiadaly jakies wazne osobistosci z rzadu, nie pozwolono nam zrobic zdjec. No, ale jesli ktos czuje niedosyt, zapraszam do google.
 


Po nastepnych dwoch dniach odpoczynku, znow zapragnelismy przezyc cos niecodziennego wiec ja "wbilam" sie w zwiewna sukienke, moj maz w wygodne buty i na wlasna reke wyruszylismy w poszukiwaniu przygody do miasteczka (oddalonego 60km od naszego osrodka) o wdziecznej nazwie Penonome. Postanowilismy dojechac tam transportem miejskim, ktory okazal sie byc ciasnym busikiem bez pasow bezpieczenstwa, bez klimatyzacji, z miejscami dla 9 osob, a w efekcie, wlacznie z kierowca i "ochroniarzem" o twarzy boksera, bylo nas tam 19 osob! Ja, moj slubny i reszta to zbieranina pasazerow z okolicznych wiosek. Wsrod tych wszystkich ludzi ze skora w kolorze "tropical brown" czulam sie jak "biala nadeta arystokratka". W zadnym przypadku, ja nie bylam nadeta, ale chyba nieco przestraszona. Zwlaszcza kiedy przy predkosci 100km/h tym wypchanym po brzegi autkiem wchodzilismy w zakret. Bialosc mojej skory podkreslala dodatkowo biala wyszywana sukienka, ktora byla najmniej odpowiednim wyborem na taka wyprawe! No i slomkowy kapelusz! To sie wystroilam, phi!
 
Moj hiszpanski (mojego meza takze) pozostawia wiele do zyczenia... Wlasciwie wszystko zamyka sie w zaledwie kilku slowach: ola, senior albo seniora, gracias ewentualnie muchas gracias, cerveza i donde/de donde. Takze... bardzo ciezko nam bylo zapytac jak do hotelu pozniej wrocic, a wsrod lokalnych ludzi znalezc kogos, kto mowi po angielsku to nie lada zadanie. Takze na zapytanie mojego meza brzmiace mniej-wiecej: "De donde bus to Decameron?" uslyszelismy tylko "ok, ok!" i ujrzelismy wyszczerbiony usmiech i wystawiony w nasza strone kcikuk "ochroniarza". Moj maz wynagrodzil go napiwkiem o wysokosci 4 dolarow, zeby mogl sie podzielic z kierowca.
 
Miasteczko okazalo sie bardzo (hmmm) szare, brudne i male, a takze bardzo zatloczone, wiec nie spedzilismy w nim wiele czasu, maksymalnie dwie godziny. Pospacerowalismy, zrobilismy kilka zdjec, zakupilismy dwie butelki wody i w piekarni najlepsze rogaliki z dzemem jakie jadlam kiedykolwiek i wyruszylismy w poszukiwaniu jakiegos autobusu do domu. Zblizajac sie do punktu jaki wskazal nam sprzedawca pamiatek, zauwazylismy, ze przyjazny "ochroniarz" juz tam na nas czeka. Wyglada na to... ze razem z kierowca czaili sie na nasz powrot. I dopiero po powrocie do osrodka dowiedzielismy sie dlaczego. Otoz, ze zwyklego pasazera sciaga sie 50 centow za przejazd, natomiast z turysty 2 dolary. Za przejazd za dwie osoby zaplacilismy wiec 4 dolary plus dalismy kolejne 4 napiwku. To tak jakby autobusem jechalo 4 turystow, a bylo nas dwojka(no trojka, ale trzecie sie nie liczy jeszcze). Po takim napiwku kierowca i "ochroniarz" najzwyczajniej w swiecie liczyli na wiecej wiec krecili sie po miescie wygladajac nas i dajac nam ochrone na jaka zasluzylismy. Przy wysiadaniu z busika, moj maz znow wreczyl "chlopakom" napiwek (tym razem 6 dolarow) na co oni radosnie pomachali nam na pozegnainie i wyruszyli na poszukiwanie kolejnych chetnych na wycieczke turystow(czyt. frajerow zadnych przygody).
 

Dwa dni przed wyjazdem odwiedzilismy stolice, a w niej stare miasto...


 
...i te nowa jej czesc i to wrecz szokujace ile skarajnosci mozna zobaczyc przenoszac sie z jednej strony na druga. Po jednej stronie skrajne ubostwo, brudne dzielnice robotnicze, slamsy, a po drugiej budynki, w ktore inwestuje sie miliony dolarow i komercyjny przepych. Sklepy Prada, Gucci, Moshino na kazdym rogu, przepiekne restauracje, drapacze chmur, hotele, banki, krazace wokol nich Ferrari, Maserati i Bentley-e prowadzone przez kamerdynerow zarabiajacych na tym marne grosiny. Panama dopiero co wyrwala sie spod wladz Stanow Zjednoczonych i wiele jeszcze lat minie, az podniesie sie ekonomicznie. Mimo ze maja wszystko to co my, dla niektorych ciagle sa to jeszcze "zakazane owoce". A te wszystkie piekne i nowoczesne budowle to nic innego jak inwestycje zagranicznych bogaczy chcacych pomnozyc swoje "krocia".
 

Oczywiscie czym bylby wyjazd do Panamy bez zobaczenia Kanalu Panamskiego, o ktorym mowiono nam na lekcjach geografii? No wiec bylam, widzialam, ale nie czuje sie tym faktem poruszona. Moze moj maz byl bardziej podniecony niz ja... Te barki, lodzie, techniczne zagadnienia zwiazane z samym kanalem, liczby, statystyki. Eeeee tam! Ja wole malpy!
 
 
I tak wszystko co dobre, szybko sie konczy. Przyszlo nam spakowac manele i wracac do deszczowego Vancouver. Nie bede ukrywac, ze na lotnisku ogarnal mnie niezmierny smutek, ale ... wiem, ze jeszcze nie jedna wyprawa przed nami. Po wyjezdzie zostalo nam mnostwo niezapomnianych wspomnien i choc do samego posta podeszlam w sposob dosc "techniczny" to dla nas byla to bardziej "emocjonalna" rozrywka.
 
 
Tym najwytrwalszym, ktorzy osiagneli ten moment czytania, dziekuje za uwage i zapraszam na kolejny wpis, tym razem kosmetyczny. Pokaze Wam co kupilam sobie na otarcie lez!

wtorek, 5 marca 2013

Pamiatki z Panamy



Chyba dlugo mnie tu nie bylo...
Zanim zabiore sie za opisanie swojego pobytu w Panamie i pokaze Wam zdjecia, postanowilam, ze pochwale sie pamiatkami, ktore ze soba przywiozlam. 
Najciekawsza  zdobycza wg mnie jest moja nowa swinka-skarbonka zrobiona ze skorupy kokosa. To nic innego jak wydrazony kokos, poddany recznej obrobce jakiegos rzemieslnika. Jakis czas temu, zapragnelam miec taka skarbonke, ale wszystkie na jakie sie natknelam byly "made in China" z otwieranym spodem, a ze naleze do osob niezwykle niecierpliwych, taka skarbonka zdecydowanie nie jest dla mnie. Zeby sie dostac do tej, trzeba bedzie ja jakos otworzyc, a jak wszystkie wiemy... kokos to trudny orzech do zgryzienia :).

Nastepny gadzet ma dla mnie specjalne znaczenie sentymentalne. Podczas wizyty w miescie Panama odwiedzilismy cos w stylu centrum kultury, ktore zajmuje sie reprodukcja tradycyjnych gadzetow uzytkowanych niegdys przez panamskich indian. Sklepik przy centrum prowadzony byl przez rodowita indianke, ktorej imie w plemiennym jezyku brzmialo "Siostra Wiatru". Podeszlam do niej wskazujac palcem na moj wystajacy brzuch i zapytalam wprost: "Czy masz cos specjalnego dla mnie?". Wtedy ona kiwajac paluszkiem zaprowadzila mnie do szklanej lady z wyrobami ze zlota. Moj maz kupil mi dzwoneczek. Dzwoneczek, o ktorym jakis czas temu dzieki Niesii25 zrobilo sie glosno. Wiesza sie go nisko na brzuchu, tak aby nienarodzone dziecko moglo slyszec jego dzwiek. Dzwoneczek ten nie jest tylko po to, aby dzwonic. Wedlug indianskich wierzen, ten "stracholudek" na froncie ma odstraszac od dziecka zle dusze i chronic je przed zakleciami zlych ludzi. Akurat w ta czesc nie wierze, ale nosze ten wisiorek codziennie pod ubraniami umilajac jego dzwiekiem drzemke swojemu maluszkowi. Kiedy maluch sie urodzi zamierzam ten dzwoneczek wszyc w jego ulubiona zabawke.

I ostatnia pamiatka, ktora kosztowala mnie troche niepotrzebnego stresu, ale za to ani grosza. Juz Wam tlumacze dlaczego. Otoz nie ma przepisu zabraniajacego przewodzic w bagazu muszelek, ale ... wjezdzajac do jakiegokolwiek kraju w deklaracji celnej zwyklo sie pytac czy nie przewozi sie jakiegos rodzaju "soil"(ziemi, gleby). Jak widzicie w pojemniku na dnie jest piasek, a chyba nikt mi nie powie, ze piasek ukradziny z plazy to nie jest pewnego rodzaju ziemia... No coz. Zaryzykowalam i sklamalam w deklaracji ze nie wwoze do Kanady zadnej ziemi. Jakos przeszlo.
Taka pamiatke, moze sobie zrobic kazdy bez wzgledu na zdolnosci manualne i to praktycznie nic nie kosztuje. Pojemnik mialam w domu (mozna uzyc w tym celu ladnego sloika), na dno wysypalam czarny piasek (ktory gdzie-niegdzie wystepuje na wybrzezu Panamy od strony Pacyfiku), nastepnie przysypalam jasnym, nastepnie wylozylam uzbierane muszelki i kamyczki, posypalam zapachowymi groszkami (ktore wsypuje sie do szuflad) i wcisnelam swieczke, ktora tez mialam gdzies w szufladzie. I po co inwestowac w zbedne bibeloty z plastiku?
Kiedy bedziecie spedzaly wakacje nad morzem lub oceanem, nie zapomnijcie z plazy zabrac troche piasku i muszelek. W ten sposob mozecie stworzyc swoja niepowtarzalna pamiatke skrywajaca w sobie mnostwo osobistych wspomnien. Tylko nie bierzcie ze mnie przykladu i nie klamcie w deklaracji celnej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Droga Czytelniczko (tudziez Czytelniku),

dziekuje Ci bardzo za pozostawienie komentarza pod moim postem. Jest on dla mnie motywacja do rowijania tego bloga. Jesli masz jakies pytania, postaram sie na nie szybko odpowiedziec.